W listopadową noc
W listopadową noc idziemy na cmentarz, który paradoksalnie tętni życiem i światłem, jakby chciał powiedzieć, że śmierć niczego nie kończy. Przekraczamy, niby mityczny Styks, starą bramę, za którą zaczyna się nekropolis, miasto umarłych. Wita nas rozświetlony setkami postawionych na znak pamięci zniczy i emanujący dzieki nim nie metaforycznym, ale realnym ciepłem, grób założyciela parafii, ks. Bonawentury Stachury. Zatrzymujemy się, by zmówić pośpieszny “wieczny odpoczynek” i przez ułamek sekundy przywołać jakieś wzpomnienie wielkiego kapłana, chociażby tak błahe jak piosenka o ptaszkach fruwających nauczana w małej wiejskiej szkole urządzonej w połowie prywatnego domu, dokąd przyjeżdżał wiekowy już wtedy ksiądz na katechezę. Spogladamy przez chwilę w podziwie w prawo na wznoszącą się ponad pozostałe groby białą figurę anioła, z której płatami odpada farba – uświadamiamy sobie, że mało kto wychodzi zwycięsko z konfrontacji z czasem.
Droga wiedzie nas w głąb kamiennego świata śmierci. A jeśli już o kamieniu mowa, to po kilku krokach docieramy do prawdziwych kamiennych rarytasów. Pośród morza chińskich funkcjonalnych granitów wypierających uciążliwe w pielęgnacji polskie lastryko dumnie prezentuje się archipelag piaskowca – to stare groby nielicznych wtedy zamożnych mirowskich rodzin, ogromne, wysokie, ozdobione płaskorzeźbami, mające zapewnić wieczny spokój kilku pokoleniom. Trzeba im przyznać, że starzeją się godniej niz sąsiadujący z ks. Bonawenturą anioł – gromadzący się na ich powierzchni zielony nalot przywodzi na myśl wieczność, historię i potęgę, która musiała ustąpić nowemu.
Noc jest bezgwiezdna, ale drogę do naszych bliskich oświetlają tysiące światełek pamięci rozsianych po całym cmentarzu. Ta nasza doczesna miłość jest tak krótka, ale – na szczęście – zapominanie wydaje się być nieco dłuższe. Wznosimy coraz piękniejsze pomniki, zapalamy coraz więcej zniczy, zamawiamy tuziny mszy świętych w nadziei na przedłużenie doczesnej obecności tych, których kochaliśmy. Nawet jeśli wierzymy w życie wieczne i zmartwychwstanie ciał na końcu czasów, tak po ludzku próbujemy zatrzymać naszych bliskich chociaż chwilę dłużej na tej ziemi. Czasem, wkrada się tu i ówdzie lęk, że nie zdążyliśmy wszytskiego powiedzieć, że nie zdołaliśmy pokazać, jak bardzo kochaliśmy, że nie dane nam było powiedzieć przepraszam. Zapalamy więc w pokutnym akcie pamięci kolejne światło na rozświetlenie mroków listopadowej nocy i wracamy żyć dalej. Koniec końców, my też tu trafimy na wieki wieków, wiekiem trumiennym przykryci, by usłyszeć nasze prywatne “Talitha kum” na końcu czasów.